Skip to content

Moje Wielkie Błękitne Wspomnienie

Muzyka – najdoskonalsza forma sztuki ujęła to uczucie jednym taktem, jednym tonem. Każdy, kto usłyszał po raz pierwszy to kilkusekundowe preludium. By dalej wejść w utwór “La Grand Blue (overture)”. Poczuł, jakby wskoczył z wysokiej skały zalanej słońcem w ciepłą i przejrzystą toń Morza Śródziemnego. W tym locie, i po drugiej już stronie. W tej cudownej głębi dokonuje się uwodzicielska obietnica pięknego, pozbawionego stresów, a pełnego smaków, uczuć i zapachów – południowego życia.

Rok 1998 przyniósł piękną historię. Połączył błękit nieba z błękitem Morza Śródziemnego. Dał nadzieję, że można żyć marzeniami i z marzeń wprost być zrodzonym. Jacques Mayol (Jean-Marc Baar) to postać ze snów. Moje pierwotne alter-ego, wprost wywodzące się z praoceanu wód płodowych, gdzie moje osobiste (jak też każdego z Was) jestestwo zostało wzniesione. Byłem jak on, też głęboko odczuwający. Też nieprzystający. Tęskniący. On gdzieś coś utracił. U mnie się to powolutku wymykało, utracało. Tak, jak on czułem się w istnieniu roztopiony. Nie przywiązywałem się do planu, celu, wyniku, sensu i kierunku tej drogi. Miałem swoje ukochane “delfiny”. Synonimy bezkresnej wolności i nieskrępowanej z życia radości. Aż przyszedł moment, gdy zmysły zaczynały wariować. Napędzały i przyspieszały. Źrenice szerzej się na świat otwierały. Rosanny, swojskie i tak bliskie Anny pojawiły się na horyzoncie zdarzeń. Z oceanu bezkresnej swobody i bezpiecznej, ciepłej toni świadomość moja rezygnować nie chciała. Zaczynałem powolutku, niepostrzeżenie przeistaczać się w tego drugiego. Tak twardo po ziemi stąpającego Enzo Molinari (Jean Reno). Raptusa, południowca. Instynktami żyjącego. Ciągle wrażeń i akceptacji poszukującego.

To krótki opis dorastania. W moim przypadku tak pięknie sprzęgnięty z filmową historią. Czas i miejsce. Lata nastoletnie. Mitycznie i bez zgody z prawdą, za to emocjonalnym koktailem mocy przeżywania życia w starannie odseparowane wspomnienia przybrane – całe w słońcu, błękicie i z widokiem na Ocean. Pojawienie się zmysłowości. Ucieczka przed nią. I ach, te wszystkie freudyzmy! Ten Jack odpłynął. Uciekał i uciekł gdzieś w ciemną toń morskiej głębi. Na brzegu, wraz z tęskniącą i zrozpaczoną Anną Rosanną Animą – Jean Reno pozostał. Taki kształt i kierunek życie już zaczynać przybierało.

Do dzisiaj jednak czuję kontakt z Jackiem (Jacquesem) – gdy czuję, że z głębin mej nieświadomości macha mi życzliwie, czasem nieco uszczypliwie, gdy moje Reno-Ego za mocno zgrzyta w zwarciu ze stworzoną przez siebie klatką życia bez żadnej już samoświadomości. Nawołuje z głębin w wiecznym tańcu z delfinami, całkowicie rozpuszczony już w swoim naturalnym środowisku. Będący nim, a ono mówiące jego językiem. To stąd ta miłość do wody, chęć wpatrywania się w fale, moczenie stóp. Wyobrażanie sobie, co jest na drugim brzegu. Stąd mistyczne doświadczenie wpłynięcia, stopienia się, zlania zjednania z wodą. Gdy pewnego lata popłynąłem na plecach w jezioro z uszami pod wodą, nasłuchując każdego jego kropli. To ten ja, który nie jest już ciałem. Z trudem przebija się też do tej świadomej części jaźni.

Wychodząc na brzeg tej wodnej, zalanej słońcem – południowej opowieści, zasiadam na brzegu kolejnej wywołanej klatki z negatywu. Wędruje myślami w kolejną opowieść z tej Wyspy. Sycylii, bo tak jej na imię. Do kolejnego filmu, mitu sprzed lat o pewnej kobiecie, co się Malena nazywała. Jej przemarsz przez starożytny plac w centrum Syrakuz odbywa się co dzień w każdym momencie, na każdej ulicy. W pewnym specyficznym życia wieku, który dla wielu cały w sobie najlepszy czas zatrzymał. Kolejna, fotograficzna opowieść w poszukiwaniu miejsc, chwil, słońca i natchnień. Kroków filmowych stawianych przez “Missing Heroes”.

Missing Heroes mogą podróżować tak przez świat bez końca. Gdzieś w Amerykańskie Appalachy. Gdzie Daniel Day Lewis biegł po skałach w zakochańczym uniesieniu za swoim przybranym Ojcem – Ostatnim Mohikaninem, w kierunku swej Madelaine by doznać szczęścia i rozpaczy.

Mogą spacerować po paryskich kawiarniach w wielu rozmaitych wcieleniach i wydaniach. Mogą przemykać pośród potoku ludzi, biegnących jak zastygła lawa po nowojorskim Manhattanie.P rzykuwając uwagę krwisto czerwoną sukienką tak pięknie Istotę zakrywającą. Mogą wędrować po skandynawskich fjordach. Mogą być wszędzie. Missing, lecz na zawsze już Heroes. Mity budujące, czasem stające się obciążeniem. Latarnie wyśrubowanej skali doznań szczytowych. Czasem warto do nich wracać. Obłaskawiać. Posłuchać…

Z dużą dozą ciekawości przyglądałem się tej stacji. Tej wciąż zalanej identycznie układającym się, niezakłóconym żadnymi zabrudzeniami chmur z niżowego nieba – tej mojej ulubionej stacji kolejowej Catania Centrale. Jedyna taka stacja, tak pięknie i życiowo zaniedbana. Nie przypudrowana tą wszechogarniającą iluzją nowoczesności. Taka włoska, południowa. Pełna znaczeń. Sama zaczerpnięta jakby z Mitu o Charonie, przewoźniku śmierci. Wróciłem na nią po pięciu latach by dopełnić tą opowieść. Bo jest to jedyna taka stacja, gdzie decydujesz, czy jedziesz w lewo, w kierunku Rosanny. Czy też w prawo, w kierunku Maleny. Czy też może kończysz już swój kurs. Zostawiasz plecak lub walizki i idziesz prosto. W świt wyłaniającego się z ciepłego Morza Słońca…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

error: