Skip to content

Cienka. Zamglona linia.

Cienka. Srebrzysta linia. Migocze z domieszką złota od zachodzącego słońca. Zawsze widziana po prawej stronie. Jak profil żołnierza z szerokim rondem kapelusza na wojskowej paradzie wolności. Nagroda za trud i znój podróży. Ucieczki przed monotonią i mozołem życia w codziennym stresie w korporacji. Tak ją postrzegałem przez lat kilkanaście, gdy kilkukrotnie wspinałem się na Północ mapy. Tak mniej więcej, jak po helisie Wisły. Prawie do ujścia. W ostatniej chwili robiąc skok w bok, by jeszcze choć na chwilę odwlec moment osiągnięcia celu. Bo we mnie Podróż była celem samym w sobie. Każde dotarcie do jej kresu wywoływało niepokój. W większości słuszny, że wypakuję z bagaży znów samego siebie, co często zdarzało się aż ponad własne siły. Podróż była najważniejsza. To w niej odczuwałem schronienie. To w niej myśli i uczucia układały się w fale o odpowiedniej korelacji. To w niej umysł nie musiał ciągle czuwać nad obrazem własnego ja, wraz z towarzyszącemu festiwalowi fraktali ciągłego algorytmu jego zmiennych. W podróży. W niej znajdowałem i do dzisiaj odnajduję ukojenie i to jej chcę zawierzyć klucz do mej całości.

Kątem oka, jeśli nie uległo zbytniemu wzruszeniu i załzawieniu, obserwuje migotanie srebrnego pasemka po prawicy. Drugim okiem miarowo, jak Pac-Man połykam przerywaną linię środka jezdni. Od zawsze. Od pierwszego wejrzenia, że wśród najbliższych nie jestem bezpieczny. Od pierwszego promienia zrozumienia, że przed cierpieniem nie ma idealnego zabezpieczenia. Zawsze w Drodze. I ku niej zawsze skierowane me Intencje. Gdy z wypiekami, jako nastolatek, zaczytany w „Pożegnaniu Jesieni”, gdzie mój Mistrz zmagał się z ciałem swym i duszą, życia bytem strudzony. Złożony pod granitowymi graniami Tater, podróżował w stanach swych psychodelicznych od siebie samego uciekając. Gdy w tym samym czasie, zaczytany w „On the Road” Jacka Keruaca wczuwałem się karmicznie w pokolenie beatników i tak śmiesznie wyidealizowany, nie istniejący realnie, lecz tylko na kartach popkultury, zaginiony stan Ameryki. Stan wolności.  

Od wczesnego nastolęctwa wychowany pod namiotem, zasypiający z tajemniczym szelestem, czy to skradających się ludzkich, czy to (o zgrozo!) – nóg nieludzkich. Czy po prostu nieświadomy efektu dźwiękowego, przedzierającej się przez igliwie myszy, czy też jeża. Tuż za złudną ścianą bezpieczeństwa brezentu harcerskiego namiotu. Brezentu, który tak pięknie sprawdzał się jako werbel dla kropli deszczu. Lecz letnim zmierzchem i nocą pełną pohukiwań puszczyków, bezradny stawał się wobec młodzieżowej wyobraźni. Wsłuchany w mix odgłosów zasypiającego powoli lasu. Oddalonych odgłosów układającego się do snu wodnego ptactwa nad jeziorem. Mix przepleciony gasnącymi odgłosami podnieconych w dialogach swych kolegów i koleżanek. Szepczących do siebie ostatnimi porcjami zgromadzonej za dnia energii. Życie. Tak mocno i bez obawy brane wówczas garściami i w pełnym zachwycie. Codzienne w radości nowego dnia poranki. Jezioro, które było wtedy morzem. Zawsze ciepłe, nawet gdy nad ranem, przy porannej toalecie, niemiłosiernie chłodnym, parując po nocy się wydawało. Archetypy. Tak żywe, tak mocno naświetlane z podświadomości z naszej wspólnej ludzkiej przedwieczności. Przyszedł kres. Ten świat zgasł, nieuchronnie rozszedł się na życia cztery strony. W dorosłość. Ja w tym zamieszaniu trafiłem na helisę drogi na Północ.

Dojeżdżam już na miejsce. Korzystamy ze słońca, beztroski. Śmiechu dzieci. Tej fantasmagorii wpół snu, gdy leżąc na piasku uczestniczysz w wypowiadanych za sąsiednim, lub dalszym, a niesionym wiatrem – zza parawanu dialogu. Wydaje Ci się, jakby dział się w Twojej głowie. I odczuwasz niemalże, że wyprzedzasz myślami każde zasłyszane i powiedziane słowo. Odwiedzam i ponawiam ten stan. Wielokrotnie. Latami, lub wczesną jesienią, czy też wiosną. Czasem na krótko, z małą gospodarską wizytą, by sprawdzić czy jest. Czy dalej miarowo odlicza takty falami od powstania Wszechświata. Tak odwiedzałem morze. Czas jezior, zamglonych linii horyzontu i nocnych śpiewów przy ognisku – zostawiwszy to w szkatule wyidealizowanej pamięci. Schronienia. I tak, wraz z nadeszłą nieuchronnie dorosłością wyruszyłem w Morze. Spędziłem w nim i nad nim, wiele lat hedonicznie dobrych życiowych odczuć. Tak po ludzku potrzebnych do pełnego spektrum. Gdy łódź zatonęła, bardzo szybko przypomniałem sobie, że umiem sam pływać. Karmicznie wyposażony zostałem w dobrą pamięć prenatalną i umiejętność oddychania, jak ryba w wodzie. Zodiakalny rak poruszający się po dnie jeziora, by czasem wysunąć pyszczek, by nabrać niezbędnego do życia powietrza. Pierwsze umiejętności pływania, w nowym, poza matczynym już środowisku poczyniłem pod wodą. Przez wiele lat nie umiejąc pływać na jej powierzchni, na bezdechu, jako ośmiolatek przemierzałem basen wzdłuż i wszerz. Do dziś, ze zdziwieniem odkrywam, że zamyślam się przytrzymując bezdech na dłużej niż dwie minuty. Jak w lustrze, w tym czasie przeglądałem się z Jackiem Mayalem, na bezdechu, zatopiony w pięknie muzyki Erica Sierry. Był moim wyidealizowanym romantycznym alter ego, który uciekał, tak jak ja. Tylko spokojniej. Miał ten przywilej. Został stworzony z liter i ze zgłosek scenariusza filmowego. Nie z bólu, lęków i radości życiowych uniesień. On wybrał. Został z tyłu. Odpłynął w Czarny Błękit. Mnie ciągnęło wciąż do światła. Wybrałem za życie walkę. I spotkałem w nim wielu romantycznie, jak ja – do niego nastawionych Jacków.

Jechaliśmy krętą, leśną drogą. Meandrując wprost z zalanego słońcem, gorącego piasku obmywanego letnimi falami Bałtyku. Drogą rzadko uczęszczaną. Przez Wejherowskie lasy, do punktu zamknięcia rozdziału. Historii pewnej książki. Zosia usiadła za mną na tylnym siedzeniu. Do dzisiaj nie wiem, czy też do teraz tego nie pamiętam, czemu wybrała taką opcję na podróż? Może wszystko dzieje się intuicyjnie i ten filmowy model, tak chętnie eksploatowany przez Holywood był tej scenie wprost pisany? Przyglądałem się jej jednym okiem, przez lusterko wsteczne. Jak na tylnym siedzeniu, nie chcąc ze mną rozmawiać, tak szybko zasnęła. Zawsze miała dobre na rozmowę alibi. Chorobę lokomocyjną. Przestałem z biegiem lat z tym walczyć i polemizować. Tak zostało i wydało się to dobre. Meandry krętej, zielonej drogi w dół, od Morza wprost na Południe. Trasa na jednej spojówce. Na drugiej Zosia we wstecznym lusterku i magiczna chwila, gdy te osiemnaście wspólnych lat w tej chwili i w tym czasie, w tej drodze. Na tym krótkim szlaku życia odcinku się spotyka. To wszystko właśnie się domyka. To mistyczne uczucie, że było. Że się wydarzyło. Bez osądów, wartościowania, tak po prostu. Jej świat był już napisany. Mój rozdział w nim pokreślony i powyrywany. Przez liście pośród drogi oślepiająco przebijało sierpniowe słońce.

Siedzieliśmy bezgłośnie. Chwilę potem, na kolejowej stacji, każde się uśmiechało. Raczej do strzępków własnych wspomnień niż do siebie. Z oddali nadjeżdżał pociąg. Było ciepło, wiał przyjemny wiatr. Tak myślę. Lub do sceny tej, pasujące to wspomnienie mogłem wstawić. Świeżo upieczona osiemnastolatka wsiadała do pociągu swego życia. Ja trzymałem kciuki, by jak najmniej kołysał i nigdzie zanadto nie stał pośród pól marazmu. Tym bardziej wykolejenia by uniknął. Światło było jak z filmu „Zmruż oczy”. Nie ukrywam, że mrużyłem. Trochę wzruszony byłem. Zosia wsiadła do pociągu. Powolutku zaczął toczyć się po torach przy peronie. Chwilkę przy nim biegłem. Ból wzruszenia, miłosiernie nie trwał zbyt długo. Za chwilkę tył ostatniego wagonu zawinął się jak ogon węża i zniknął za horyzontem. Tyle ją widziałem.

Dziś jedziemy z synkiem na Południe. Cali w słońcu zalani. Tętno nowoczesnego składu IC. Szybkie, acz miarowe, daje życiu rytm i do niego zaufanie. Energia tej planowanej od dłuższego czasu męskiej przygody jest w świetnym, witalnym stanie. Jedyne co bezwarunkowo dobrze w sobie czuję, i czego pewien jestem do immentu, co wdrażam wciąż w swoje i zamierzam wdrażać w życie syna. Podróż. Ciekawość i odkrywanie świata. Poznawanie zmysłami, układanie myśli na wycinkach zdarzeń, jak na białych chmurkach z filmów animowanych. Roztapianie ego. Holistyczne wymazywanie granic. Jeremi Patrzy. Tak cudnie. Jeszcze nic nie rozumie. Albo wręcz odwrotnie, rozumie wszystko. Czort to wie. Zajada się marchewkami i przygląda przelatującym krajobrazom. Światło tańczy na jego twarzy. Jedziemy odwiedzić babcię. Jedyną istotę łączącą mnie jeszcze ze starym światem. Ważne dla mnie, by została też, choć odrobinkę – w Jeremiego pamięci. Taka pierwsza chłopacka wyprawa. Będzie tego więcej. Zanim on się zorientuje, że można mieć chorobę lokomocyjną. A później, za lat kilka, że rozmowa z Ojcem i słuchanie jego świata, to w gruncie rzeczy nic fajnego. Spotka i usłyszy na swej drodze wielu ludzi i wiele zdarzeń, co przywiodą go do tego. Tymczasem przed nami wspólnie wiele do odkrycia. Zanim przyjdą trudne lata dojrzewania pełne mroków i rozterek. Będziemy mknąć przez las, polany. Wspólnie świat odkrywać. Spojrzymy razem w prawo na cienką, srebrzystą linię. Zanim w zamgloną zacznie się przemieniać. Ten czas jest jeszcze nie opisany. Takim na zawsze go zostawię.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

error: