Skip to content

Hasselblad 500c/m vs Canon R5

Nadszedł już czas, by zmierzyć się z historią. Z mitem, romantyzmem i kokonem, w którym chowa się wielu fotografów. Takim kokonem może być fotografia analogowa. Wielko, lub średnioformatowa. Czasami wręcz małoobrazkowa, byleby na filmie, byle z dala od tej wstrętnej i wszechobecnej digitalizacji. Z tęsknoty za estetyką przypadku, za niechęcią do reżimu i wiedzy o postprodukcji. Znam te uczucia. Kiedyś, gdy fotografując średnim formatem, przyjmijmy na potrzeby tego tekstu – jakieś lat temu 15. Sam ulegałem silnie temu romantycznemu złudzeniu o mistycyzmie i nadludzkiej wręcz wartości tej formuły, oraz nadprzyrodzonej wręcz przewagi nad bezduszną matrycą cyfry. Z biegiem lat, pod naporem faktów, oswajania przeze mnie wszelkich możliwych technik fotograficznych, już nie ściskam tak pośladków, gdy w grę wchodzi podjęcie wartościującej decyzji odnośnie wyższości bądź niższości pewnych technik, czy narzędzi. Fotografowałem cyfrowymi, pełnymi klatkami – to robię na co dzień w swojej fotograficznej pracy zawodowej. Z przyjemnością sięgałem po klasycznego polaroida. “Przeleciałem” całą sowiecką myśl techniczną, która z racji swoich kosmicznie precyzyjnych możliwości ociera się z przymusu o łomografię. I tak, z biegiem lat. Jak złuszczony naskórek, poodpadały ze mnie techniki, które się na stałe nie przyjęły i nie wchłonęły. Lub te, które są zbyt wymagające, wydatkujące energię i pieniądze ponad radość i sens z okazanego sobie i światu wiekopomnego, fotograficznego dzieła. Polaroidy, wielki format – do którego ogromnie tęsknię, tylko brak nieskrępowanych funduszy, lub sponsorskich źródeł do realizacji tych marzeń. Tej zimy, próba ponownego okiełznania sowieckiego, małoobrazkowego, panoramicznego Horizona 202, która to próba okazała się zadaniem ponad siły moje i mentalnych wnuków ukraińskich inżynierów pochowanych w nielicznych już pracowniach naprawczych. Wszelkie zaświetlenia, porysowania kliszy – nie będę ich już „artystycznie” bronił, jak to się dzieje w przypadku wciąż aktywnego nurtu kwadratowej fotografii z gatunku Holga, gdzie im więcej estetyki przypadku, tym więcej artu. Pozostał na pokładzie w zasadzie duet dwóch narzędzi, pełnoklatkowe Canony R5 i R6, które zastąpiły flotę starych, wysłużonych i spracowanych jak łyse konie Canonów 6D. Wydatek nieco ponad miarę i potrzeby, ale skrojony na kolejne 5 lat, by dobrze się zamortyzował w mojej pracy zawodowej.

Tekst ten w żaden sposób nie jest i nie zamierzał być jakimkolwiek testem, czy też chęcią wartościowania narzędzi, jakimi ja się posługuję, i jakimi posługują się inni. mam swój specyficzny język i opisowy świat mej wyobraźni i towarzyszących jej przemyśleń. Zdaję sobie sprawę z “poszarpania” i nierównej rytmiki tego języka. Komunikuję się nim głównie do siebie, licząc jednak, że pojawiają się na tych serwerach czasem goście, którzy myślą i czują, jak ja. W ten dziwny, pokręcony, nieuczesany sposób. Na szczęście, fotograficznie. zarówno zawodowo, jak też prywatnie i autorsko – posługuję się uniwersalnym językiem. Kto wie. Może to jest jedyna moja społeczna umiejętność? Jak już wielokrotnie pisałem, próbę definicji zjawiska podejmowałem. Dla mnie najlepszy aparat to taki, który wtapia mi się w dłoń i nie przeszkadza w realizacji impulsu, jakim jest chęć uwiecznienia światła, wyłapanego jak nieuchwytne neutrino na mego oka siatkówce. Ten scout najlepszy. Bywalec w świecie przepięknego światła modelingu. Tak właśnie postrzegam fotografowanie. Przyjazne zderzenie ze światem i wewnętrzne nim zachwycanie. Czasem delikatny podmuch zmroku na konturze twarzy, niekiedy fałdy nieskazitelnie białego śniegu i cienia pomiędzy nimi. Subtelnego cienia walczącego o ratunek przed stopieniem w tym oceanie bieli. Taka piękna – światło i kadro – świata różnorodność. W niej lubię w ciszy, lub monologu własnej mantry się zatopić.

Do tej pory niekoronowanym królem, panem i władcą tej chwili i łapaczem tego światła był mój stary, wysłużony Hasselblad 500c/m, któremu złożyłem w posiadanie klucz do mego fotograficznego serca. W tym moim technicznym, narzędziowym duopolu, prywatnej fotografii, do której tego wspomnianego blond Szweda zapraszałem. Na drugim biegunie, cały czas zwarte i gotowe, jak charty do szybkich chwytań reporterskich ujęć, dwie szóstki gotowe leżały. Teraz jestem już po złożeniu ich w niebyt i zamianie na młodsze rodzeństwo. Ono już w moich dłoniach, jak na kolanach kocie podlotki pięknie i niezauważalnie się umościły. To dwie wspomniane już wcześniej najnowsze zabawki. Będąc już przy tym cyfrowym biegunie, gdy zapytacie mnie o wrażenia i opinie, dałbym jednak więcej przychylności i atencji kociakowi R6. Jest cudownie o te kilka gram światłoczułej duszy lżejszy. Czasem mam wrażenie, że przenika mi przez dłoń, jest jak aksamitna chusteczka do ocierania łez ze wzruszenia nad pięknotą świata widzianą jego serca matrycą. Szybki jak piorun, jak łuk Mohikanina, jak nagłą i przenikliwa myśl o natychmiastowym wylocie nad norweskie Fjordy. Nie rości sobie pretensji. Jest po prostu JEST. Tańszy jest. Jego brat – R5, równie sprytny, szybki i ekstremalnie wrażliwy na zawołania z oka, przez umysł i z palca pod spustem migawki drogę swą kończące. Jakby taki troszkę cięższy, choć – jak wspomniałem, też bystry jak piorun, wydaje się jednak o te dodatkowe piksele tłuściejszy. Obydwa pięknie świszczą ostrymi jak żyletki migawek cichutkimi odgłosami. Dziś, tu i teraz, gdy marketingowcy, jak ptaki nad ranem, ćwierkają o nadchodzącym, skutecznym algorytmie interpolacji obrazka x4 bez straty jakości i ostrości. Dziś wydaje się, że te jego, tego R6 – 20 milionów pixeli lekkości można bez trudu, bez utraty tych 8 tysięcy w portfelu, cudownym, magicznym guzikiem Neural Engine rozdmuchać, jak bitcoiny na dysku do milionów 80 w razie potrzeby. I mieć trzeba będzie nadzieję, że nastąpi to bez utraty tonalności. A to ona jest tą cechą nadrzędną. Graalem w fotografii. I w tej perspektywie, ten starszy droższy brat zostaje z tymi 45 milionami piegów czułych na światło na twarzy matrycy swej, trochę jak Jaś Himilsbach z angielskim. Wydaje się, że R6 lepiej na lekkości swej i naszych portfeli w całym tym wyścigu do drżących serc fotografów patrzących z dużą uwagą na techniczne aspekty zabawek swych wyszedł.

Cóż z tym Hasselbladem, może zapytacie? Wydaje się zmierzchać i bleknąć blask jego magii. Od lat już, odkąd padł po zmianie systemu i zamianie dostawcy procesora, stary dobry Silverfast 6. A ten cuda z tonalnością naświetlonej Planarem Zeissa kliszy potrafił ze wespół ze skanerem swym w duecie ich uczynić. Odkąd, od lat już wielu – zmagać się mi przyszło z następcą jego – Silverfastem 8. Od tego momentu skanowanie stało się udręką. Maski emulujące błony fotograficzne producentów filmów napisane zostały chyba w html-u przez studenta informatyki pasjonującego się w łączeniu kodu z konsumpcją grzybów halucynogennych. Od lat był to już tylko postprodukcyjny kac, strata czasu i budżetowa ekspenywność, oraz gonitwa za króliczkiem. Jak w kultowej scenie w Misiu. Do dzisiaj. Gdy udało mi się, po latach pominąć te nieszczęsne skanera postprodukcji wewnętrznej algorytmy. Nauczyłem się skanować do DNG i cieszyć się w nieskrępowany sposób pełną tonalnością średnioformatowej błony zwojowej. Z zastrzeżeniem jednak dość znacznym, że błona owa, tak tu wywyższana, świetnie jest naświetlona i wywołana. Jest walka, jest kłopot, gdy efekty naświetlenia są mocno podtrute schyłkową już jakością techniki maszyn i chemii w labach, bazujących już tylko na modzie na łomografię i mających gdzieś dbałość o perfekcyjny przebieg procesu. A finalnie efekt tego wołania i tak trafia do cyfrowego młynka digitalizacji. W ten oto sposób siła i moc tego starego narzędzia, w pełnej krasie pozostają się już doświadczyć tylko na barytowych odbitkach, umiejących w te rzeczy rzemieślników. Ja już nie znam labu, który za pieniądze w granicach 10 zł jest w stanie pięknie, bez przebarwień, równomiernie i bez zacieków przy suszeniu wywołać film zwojowy. Obecnie, gdy cena jednej rolki kolorowego filmu (bo tu tylko o kolorowej fotografii rozprawiamy), oscyluje w granicach 50 zł. Więc fotografowanie tą techniką, bez bardzo ostrego cenzora w postaci 10 krotnego zastanowienia się nad celowością naświetlenia tym akurat narzędziem, tej akurat klatki. Fotografowanie tym sposobem, to w prostej drodze ścieżka ku nerwicy i bankructwu. Jest jednak światełko w tunelu. W mojej rzeczywistości i w mojej jej ocenie, jest jeden jedyny bastion hasselkowego voodoo, którego świata i światła nie jest zdobyć żadna cyfrowa matryca. Jest nim klasyczny, portret i jego wyjątkowa specyfika. Ten taniec doskonałości rozłożenia się światła na twarzy lub całej sylwetce połączony w magiczny sposób z artefaktami nieliniowości i nieoczywistości w próbie poprawnej rejestracji tych zależności na kliszy filmowej. Tak miłe dla oka analogowe widzenie. Te subtelności wybarwień widziane na codzień w całości na świat otaczający spojrzenia. Te niedoskonałości ludzkiego widzenia. Tak się tworzy unikalność wejrzenia. Brak tej cyfrowej idealności daje przepustkę do jednostkowej wyjątkowości. Możliwość spojrzenia na kadr, zajrzenie w głębie studni kominka. Te uczucia są nieprzekładalne na żaden algorytm. Zostanę więc z nim, z tym Vikingiem na fotograficznym pokładzie. Po zeszło i tegorocznym, zbędnym zaświetleniu dziesiątków filmów. Tym bardziej go cenię za lekcję pokory, za naukę, że nie narzędzie czyni fotografię. Niech sobie spokojnie śpi w mej torbie. Na specjalne okazje wyciągany będzie. Tak Hassel dogonił matrycę R5. Ostatni już był to chyba sprint na tej prostej. Za łukiem tej bieżni czają się już nowe możliwości. Magiczny świat średnioformatowych matryc z przepiękną dynamiką i rozpiętością tonalną, ale też z tą samą energią w lędźwiach do szybkiego zaspokajania fotograficznej chuci ich właścicieli, co ich mniejsi matrycowo koledzy. A u mnie, w fotograficznej podróży, przed kolejnym przystankiem. Tymczasem te dwa młode, małoobrazkowe, pełnoklatkowe nygusy niech się bezkarnie i z radością muskają i polewają światłem po swoich cyfrowy matrycach. Będzie z nich jeszcze długie lata pociecha.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

error: