Skip to content

Bieszczady

To było jakieś dwadzieścia lat temu, gdy odbiłem się, otarłem, wbiłem klinem w Bieszczady. Rzutem na taśmę, już w rozwiązłym, dorosłym życiu dwudziestolatka, uzbrojony w rower górski z zadającą szyku aluminiową ramą, przyjechałem z rockandrollowymi kolegami w podnóże Bieszczad. Wypluła nas, leciutko wczorajszych, zatęchła stacja kolejowa w Zagórzu. Dalej już na rowerach, do Komańczy. Pierwszy test czy to naprawdę rower górski i, czy w 1992 roku można już obwieścić światu dobrobyt i luksus dostatku zachodnich towarów. Kilka lat wstecz, jako nastolatek przerwałem pasmo wakacyjnej tradycji łazikowania po górach na obozach wędrownych. Wtedy jeszcze z brezentowym, ciężkim namiotem na plecach i menażką głodną wypełnienia na równym stopniu co brzuch jej właściciela. Znużony całodzienną marszrutą po Pieninach, Beskidzie Wyspowym, Niskim i innych krainach odliczanych rytmem kroków i oddechu. Ten krótki bieszczadzki epizod, już nie na nogach, nie z gitarą przy nocnym ognisku, gdzie księżyc witał nas zza gór wielki jak na amerykańskich filmach. Epizod rowerowy  z nie wyblakłą jeszcze pamięcią, czym jest spokój, brak pośpiechu, rytm kroków, świszczący, ciężki oddech i solanka na czole, do zlizywania przez palce. To było takie coś pomiędzy, już znamię nadchodzących czasów, wyścigi. Rowerowe zmagania, na czas, na odległość, na wagę, na wygląd. Wspinanie się na Chryszczatą, nie z plecakiem, nie z kijem w dłoni, ale z rowerem na plecach. Już inaczej, na zdobywcę, nie na gościa, nie po cichu, ale szybko, coraz szybciej. Wejść, dokonać i zjechać na łeb, na szyję, kilkunastokilometrowym szlakiem. Gdy nie ma siły, aby spojrzeć w górę przy podchodzeniu i nie ma czasu, aby spojrzeć w bok przy szaleńczym pędzie zjazdu. Pojawiło się znamię czasów. Wciągnęło na długie, kolejne dwadzieścia lat. Pozostawiłem moje góry, pozostawiłem w nich też siebie. Ten tajemniczy eter wypełniający lasy, stoki i połoniny. Substancja rozpuszczająca ego, kolejkująca emocje podług ich ważności, niczym werniks wydobywająca wyblakłe i skryte uczucia pod cieniutkim płaszczem świadomości.

Nadszedł czas zmiany, moje oczy zwróciły się na Północ, w kierunku chłodnej, mało przejrzystej wody Bałtyku. Wyjątkowo nieprzyjaznej do kąpieli i dlatego skłaniającej do oddawania się medytacji na jej brzegu. Szum fal i leciutki, drobniutki piasek polskiego wybrzeża na długie lata wypełnił moje zapotrzebowanie na relaks i kontakt ze sobą. Tym, kim wtedy byłem, zaczynałem być. To był już inny czas, bardziej ekstrawertyczny, wyścigowy, reklamowy, liberalno usługowy. W pewnym sensie seksualny. Bo góry są sensualne, a morze jest seksualne. Tam człowiek jest obnażony fizycznie, ale skryty za grą pozorów jak okuty w ciężki płaszcz, syberyjski traper. W górach jest odwrotnie, fizycznie jesteśmy zakryci, ale łatwiej nam otworzyć się na siebie i do siebie. Wieloplanowość wypiętrzeń, siła sprężystych mięśni, atawizmy zdobywania, czas nastawiony na wytężony wysiłek fizyczny, który niczym mantra pozwala odpocząć umysłowi i w rytmie kroków poszukać dawno zapomnianej melodii własnego serca. Morze daje odwrotność, usypia, roznegliżuje i sprowadza do fizycznej podniety bezkresem udawanych możliwości. Idąc w góry odkrywamy prawdę, jadąc nad morze i rozmyślając, piszemy tam swój scenariusz podług reguł hollywodzkich, gdzie wszystko jest możliwe i wystarczy tylko chcieć. Po powrocie w swój świat przychodzi jednak często zapłacić za te marzenia.

Zatem rok ten przyniósł dwuczęściową przygodę z Bieszczadami. Prowadząc życie teoretycznie samosterowne, zawodowo zależne od chwilowych zdarzeń, zleceń wyklutych z dnia na dzień, pojechaliśmy z Ewą na trzy dni, pod koniec maja w wybujałą soczystość zieleni gór, których jeszcze nie znałem. Dotarliśmy do Sanoka, nocując u znajomej Oli, która była tak dobra, że udostępniła nam samochód do eksploracji wnętrza gór. Rozpoczęliśmy od trekingowego wejścia na Połoninę Wetlińską w rytmie, który ja bardzo lubię, a więc szybkie wejścia odcinkowe do wyczerpania, krótka regeneracja i dalej z buta. Oczywiście okazało się, że tylko ja jestem fanem takiego sposobu wchodzenia. Schorowana i zapłakana Ewa została w konsekwencji w tyle. Cudem udało się jej wejść, ale następnego dnia, podczas wejścia na Tarnicę, nie próbowałem już nawet polemizować ze stanem jej zdrowia i jej wizją, czym jest chodzenie po górach. Poszedłem na szczyt sam, mijając się z niezliczonymi wycieczkami szkolnymi, czując się momentami jak na deptaku, a nie szlaku górskim. Trzeci dzień przyniósł niezamierzoną wizytę po słowackiej stronie, zdarzyło się to w konsekwencji wycieczki w rejony niezagrożone wysiłkiem dla schorowanego piechura. Odwiedziliśmy też Nowy Łupków i tajemniczą Chatę na końcu świata. Podają tam kawę gotowaną na piecu opalanym drewnem, a na deser częstują pyszną szarlotką. Miejsce to przesycone jest tajemniczymi rytuałami, dostępnymi dla wybranych. Po drugiej stronie polany jest już inny kraj, kto wie, może lepszy, może gorszy. Ludzie mówią innym językiem i są bardzo nowocześni, bo w portfelach noszą Euro. Dzień zakończył się nam w schronisku w Komańczy, tym samym, do którego dotarłem dwadzieścia lat wcześniej na rowerze i spiąłem tym samym klamrą kolejny odcinek górskiego serialu.

Oczywiście pozostał niedosyt. Wyjeżdżając poprzysiągłem sobie powrót na drugi epizod tegorocznych Bieszczad. Plan udało się zrealizować pod koniec września. Dotknąć stopą Połoninę Caryńską, Halicz, Bukowe Berdo. Zjeść olbrzymie ilości przepysznych mięsiw podanych na gorącej patelni w Chacie Wędrowca w Wetlinie. Zobaczyć wilka skradającego się na zamkniętej stacji paliw tamże. Biec za sową w nocy po ulicy. Oczywiście ponownie odwiedzić Siekierezadę, porozmyślać w duchu nad skansenem z dawno odeszłego świata, z jakiego uczyniono to miejsce. Trafić przypadkiem na koncert bluesowo-jazzowej formacji starszych panów, grających w stanie solidnego upojenia w zagrodzie Ranczo. Wejść na Halicz spotykając tam parę z latającym helikopterem, dronem za kilkaset tysięcy, rozprawiających o trudnościach ich związku. Wracając poznać się z wkrótce obchodzącym pięćdziesiąte urodziny góralem z okolic Wadowic, który przez dwie godziny gadał, jakby bał się, że jutro może umrzeć. Następnego dnia na Bukowym Berdo posłuchaliśmy głośnych pomruków niedźwiedzi, które miały sobie coś do powiedzenia na pobliskiej polanie i zeszliśmy w dół, aby odjechać.

Pojechałem na krótko. Chciałem tego, czego góry nie mogły mi dać. Nie wolno od nich niczego oczekiwać, to one losują fanty, puste losy i wygrane. Z pewnością wiem, że one się nie zmieniły. Są jak lustro ukazujące, jakie zmiany zaszły we mnie. Chcecie się przejrzeć? Już czas. Kierunek Wetlina, wzrok rozbiegany pomiędzy wierzchołkami gór a czubkami swoich butów. Telefon zostaje na kwaterze, czas też ma tam swoje łóżko. Jeśli uda się Wam siebie porzucić, pewnie usłyszycie ten niespieszny pomruk intonujących swoją melodię Bieszczadzkich Entów.

| Zapożyczone z oryginalnego tekstu na mojej stronie slubnestudio, który był opublikowany wraz ze zdjęciami 16 listopada 2016 roku.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

error: