Mam swój ulubiony stan. Nie, to nie będzie tekst wspominkowy po podróży do USA. Ten stan, gdy o poranku mieszają się, wypełniają tlenem duszne i smoliste mroki z niedotlenionej nocy. Poranki, gdy tlen jest mozolnie pompowany w żyły, maszyna zwana życiem, napędzana jest nogami spacerującymi pośród budzącego się świata powoli zapełniającego się sylwetkami spieszących ludzi. Samochodu wracającego do pachnącego jeszcze pościelą domu, kubka kawy w ostrych promieniach poranka pod wierzbą na ogródku. Czy też – jak dzisiaj, spaceru z przedszkola przez park nad rzeką, gdy mgła nocy pięknie ustępuje świtowi zdarzeń z poranka. Zaistnienia niespieszne. Dłoń Jeremka trzymana w mojej dłoni. Jego zachwyt nad mijanym światem wyrażany jego własnym tajemniczym językiem. Szelest liści pod nogami, szum kaskady wody na rzece, stojąc przy mostku. Stado przelatujących nad głową gołębi, które poznają dobre serce z paczką pęczaku w ręku, karmiące je na rynku starówki dłonią mojego małego synka. Zdarzenia, które w południe nie zrobią już wrażenia na okrzepłym umyśle. Poszukuję takich zdarzeń.
Wyruszyłem więc w kolejną podróż. Tym razem pośród łąk, lasów i jezior w krainę jezior i tysiąca i jednej nocy. Zapamiętaną w odarte z wszelkiej boleści Horkruksy duchowych przeżyć, rozsiane po życiu jak skały podtrzymujące wiarę w sens bytu. Bo tak mitologizujemy nasze życie, kosimy plony rzeczywistości oddzielając ziarno od nadmiernej ilości chwastów. Zostawiamy oczyszczone w naszej bliżej już nie zdefiniowanej pamięci, jak świecące kamienie, promieniujące duchowym światłem drogowskazy. Horkruksy – pola i energie naszej duchowości.
Często tak miewam, że pojawiam się w miejscu, w którym czuję się dziwnie, niepokojąco i źle. Często miewam też odwrotnie. Nie wiedzieć czemu, światło, przestrzeń i miejsce promienieje od wewnątrz jakimś dziwnym, pięknym blaskiem. Zwalniam wtedy jak ciało wpadające do wody, poruszam wolniej, ale pełniej. Dotykam powietrza. Rozpędzony, podekscytowany nowym stanem próbuję przyspieszać, aby wyrównać bilans energetyczny postrzegany z tego świata.
Tak też stało się wtedy, gdy wychynąłem spośród lasu i jezior i zobaczyłem te budynki. Był piękny październik. Lasy pachniały odchodzącymi w przeszłość sezonu liśćmi. Grzybami, rosą ze ściółki i słońcem suszącym krople na pajęczynach i nitkach babiego lata. Przecinałem motocyklem ścieżki moich mazurskich wspomnień przepisując je z wyimaginowanej, nieprawdziwej już wspomnieniowej rzeczywistości, update-ując ją nowymi doświadczeniami. Dostrajając się do lat i doświadczeń. I nagle, zupełnie znikąd, bez ostrzeżenia pojawiła się biała bryła architektury mojego dzieciństwa. Piękna synteza obietnicy odpoczynku z urokiem trudu i znoju za tą obietnicą stojącym. Ta wspaniała idealistyczna utopia, która każe nam wierzyć, że świat, do którego przybywamy jest inny i z natury lepszy od świata który opuszczamy. W tej utopii, nad jeziorem z wieloma pomostami, z wielką bryłą starego ośrodka wypoczynkowego odkryłem galerie korytarzy, po których nikt nie stąpał. Zostawiwszy motocykl, uchwyciłem mocno Hasselblada w dłonie. Przemierzałem. Trochę, jak dziecko eksplorujące niedokończone fundamenty, bawiące się w podchody pośród zaniedbanych bloków, siedlisk, za stodołą, gdzieś w świecie Minuskuli, gdzieś w świecie, którego jako dorośli na co dzień nie dostrzegamy. Słońce świeciło, dawało energię. Rozproszona, pozytywna, żegnająca się z latem, prosząca o dobre wspomnienia do wiosny. Byłem świeżo po Czarnobylu, zobaczyłem tam wspomnienie tej samej architektury. Pań w tych samych trwałych. Mamy po pracy krzątającej się w kuchni. Zapachu radioaktywnego deszczu parującego z drobinami kurzu na asfalcie w drodze do szkoły. To była też energia. Dostała się do naszego, z innego świata. Człowiek, głupia istota wywarzył te drzwi. Poczułem współistnienie tych czasoprzestrzeni. Leżały tam przez chwilę niedostrzeżone.
Wszedłem tam, do tego przeszklonego, pustego w istoty ludzkie, funkcjonującego i działającego jakby w innej rzeczywistości – basenu. Wypełniony był wodą. Ciepłą, delikatnie szumiącą. Z nieskazitelną taflą idealnie przezroczystego błękitu. Z wypełnieniami czasu i przestrzeni po tysiącach sylwetek ludzi, którzy z niego korzystali i korzystać w przyszłym sezonie będą. Zawieszonego w czasie i przestrzeni. Za wielkimi taflami szkła ze ścian złożonych z okien czekało i przyglądało się temu nisko zawieszone już słońce. Drzewa zaglądały i delikatnie kołysały pożółkłymi już naskórkami liści. Basen wypełniony był wodą, ale to nie była woda. Chciałem w tajemnicy się w niej zanurzyć. Rozebrać do naga i poddać uniesieniu na tej tafli spokojnie, głęboko oddychając. Wymienić się, przefiltrować, oczyścić, zrobić miejsce dla nowych wspomnień. Zrobiłem najpierw to, co robię zawsze. Podziękowałem za tą chwilę. Wyjąłem Hasselblada, naświetliłem kilka rolek Portry. Pokłoniłem się nisko. Umówiłem na wizytę. Wkrótce to się stanie.
„We are spirit bound to this flesh
We go round one foot nailed down
But bound to reach out and beyond this flesh
Become Pneuma
We are will and wonder
Bound to recall, remember
We are born of one breath, one word
We are all one spark, sun becoming
Child, wake up
Child, release the light
Wake up now
Child, wake up
Child, release the light
Wake up now, child… “
Tool – Pneuma