Był kiedyś rok. Nie wiem czy Anno na pewno nie Domini. Tego roku przyszło drugie morze. Pełne słońca i spienionej fali. Chmur przewalających się z zachodu na wschód tak szybko byle zdążyć przed zimą. By na wiosnę, odświeżone, brudnym deszczem wypłakane – znów pojawić się na zachodzie. Życie pod nimi było niespieszne. Pozbawione pędu i gonitwy. Rywalizacji o opaleniznę i paniczny wprost przymus odpoczynku. Po tylu latach odważyliśmy się, spróbowaliśmy być w tym świecie sami. Późno sierpniowe słonko zapowiadało nadchodzące rychło świata zażółcenie. Ludzie mijani i doświadczani zdawali się już z tym latem być oswojeni. Nie łaknęli go tak łapczywie. Nie krztusili się nim. Zwijany powolutku festiwal niewyszukanej kuchni i chińskich świecidełek dogorywał z mocno poluzowanym paskiem od spodni. Organiczna masa ludzka przerzedzała się z dnia na dzień. Wieczory ciepłe. Obiecujące dniem, a mówiące sprawdzam nocą. Czas gdy jeszcze w nieświadomości. Gdzieś z tyłu głowy kiełkowała nieuchronnie nadciągająca, wczesnowiosenna za mijanym melancholia.