Szelest kół na asfalcie jest moim dobrostanem. Lubię też dyskretne falowanie pomruku silnika mojego diesla, które imituje dźwięk silników odrzutowca na wysokości przelotowej. To tu, w te zmysły powkładałem swe książkowe przekładki w rozdziały opowieści ze swojego życia.
Pojechaliśmy niesieni falą letniego jeszcze uniesienia i entuzjazmu – by poznawać nowe wizualne terytoria w trójmiejskiej przestrzeni artystycznej. Choć byłem uprzedzony, by nie romantyzować zbytnio i nie wyprzedzać na wariata rzeczywistość, na nic się zdały te hamulce i znaki ostrzegawcze. No i dobrze, bo czasem człowiek musi sobie ten świat tak wyobrazić, by moszczenie się w nim znośniejsze nieco było. Nasyceni tegorocznym, świetlistym latem uciekliśmy spod pierzyny niskich chmur zaległych nad krainami jezior i lasów. Co ciekawe, przemierzając żuławską depresję uderzyło w nas mocno niebieskie, czyste i przejrzyste światło idące wprost z morza. Tego było nam trzeba. I to przyszło z nieba. Jeszcze jeden akapit, jeszcze jedna wyciągnięta entuzjazmem chwila warta by żyć, by się tym bytem cieszyć. By najbliższym swoją obecnością ich byt umilać. Poczułem znów ten stan, sprzed lat 15-tu, gdy na powrót drobne eksploracje z perspektywy ludzkiej mróweczki dawały poczucie współistnienia z całym światem. Całą jego złożonością i prostotą w tym trwaniu jednocześnie. Piękne światło, zachodzące i z tym zajściem tak się przeciągające, jak ten kot mijany w podwórzu. Spacery po Gdańsku z aparatem przewieszonym u szyi. Wizyta w ulubionej restauracji nad Motławą, gdzie 5 lat wcześniej tak zafascynowani nocnym życiem w tawernie współczesnych bogatych żeglarzy byliśmy. Muzyka, noc, jod i pieniądze. Kiedyś płyty z Europy, marynarz z Baltony i scena muzyczna. Dzisiaj dekadencki czas po zaspokojeniu podstawowych potrzeb. Namnażanie rozpustnego wirusa chciwości. Tym razem metafizyczne zjawisko w postaci osoby o bycie nieustalonym – rozmowa z otwartym na świat i poglądy kelnerem, wymiana uczuć, opinii, zauważeń i myśli. Nieskrępowana otwartość i wzajemny szacunek. To daje wiarę. Nadzieję i pozwala na miłość.
Obraz sprzed kilku lat, gdy kręta, leśna droga nie pozwala na szarżę. Lusterko wsteczne, a w nim zasypiająca córka, wieziona z ulubionego miejsca nad morzem do powrotnego pociągu w kierunku Warszawy. Refleksy światła przebijające przez ścianę lasu starszego niewiele od naszej tedy tak częstej pielgrzymki. Biczujące falę wspomnień, zgromadzonych przez 15 lat aż do jej dorosłości. Kawałek życia, który właśnie się domykał. Wielka niewiadoma, co w następnym rozdziale. Droga wielokrotnie przemierzana. Zawsze inna i taka sama. Zapamiętana. I 5 lat wcześniej od tej chwili, podróż na Południe, w krainę gór. Ze wspomnieniem niewygasłym jeszcze jak matrycą pod powieką, gdy z małą córeczką wędruje z sankami po ścieżce na Turnie. Witkacy i moja matura z jego prozy pisana. Zakopiański spleen, który się skończył, nim został wyznany. Drobne przygody i tysiące podróżnych wspomnień. Moderat w głośnikach, rozmowy o muzyce. Ojcowska próba siebie przekazania. Rozmowy. Proste kanapki, i próba zbudowania na całe życie wspólnego do siebie entuzjazmu.
Później i przed. Na chwilę i dłużej. Z Ewą, czasem z Zosią. Bywało, że z innymi, choć na chwilę bliskimi osobami. Były przeróżne drogi. Wszystkie prowadziły gdzieś, ale były też bez celu. Dziesiątki ekscytacji ze startów w przeloty. Wyjazdy chwilówki z konserwą w plecaku. Z aparatem na szyi i radością wspólnoty doświadczeń. Po zdjęcia, po bytność. Po zakulisowe egzaltacje. Radość z życia wyrywana jak kulki chleba z jego złocistej skórki gołymi palcami. To wtedy szum opon z silnika odrzutowego pomrukiem zaczął się mieszać i przyprawiać o drżenie. Praca, wyjazdy, podróże. Ten mix i vibrant z doświadczeń. W żyłach krew pompowała się równo. To cel, to mus, to jest moje przeznaczenie. Tylko konieczności podróży poddaję się bezwarunkowo. Tylko jej ufam i tylko ją rozumiem. Tu radość z życia i dopieszczanie miłości upatruję. Jest we mnie silny podróży atawizm i kultura w świat wyjścia. Lubię bezpieczny dobrostan, ale czasem spojrzeć zza szyby kawiarni na siebie samego idącego ulicą nigdy nie zawadzi.
Tak też się poczułem. Tego wczesnopaździernikowego, pięknego dnia. Co ponownie słońcem nas otulił. Jak podróżny, bosymi pieszy po mieście. W witrynach miasta wolności się przeglądający.
























