Skip to content

Let It Flow

Pierwsze na świat przychodzą delikatne, białe jak śnieg kwiatuszki Mirabelki. Białe, bo lubią się chować w zagubionych, kwietniowych epizodach śnieżnych upokorzeń. Delikatne, ale potwornie silne. Wytrwałe by nieść dobrą nowinę, że czas już inny. Światło panuje nad światem, zmrok zachodzi o właściwej porze. A ludzkim uszom o 4-ej rano te dobre wieści niosą podekscytowane ptaki. I choć świat nie jest jeszcze na powrót właściwie do życia uformowany, to tym pierwszym, obezwładniającym zmysły zapachem są te drobne istoty, posłańcy z delikatnych płatków Mirabelki.

Wtedy do moich nozdrzy dochodzi ta melodia. Do źrenic napływa strumień światła. Nie używam na co dzień studia i światła sztucznego. A moje domowe melodie wymagają co najmniej wiosny i warunków, gdy na negatywie o czułości ISO 160 można naświetlić bliską mi osobę z ulubioną przesłoną f2.8. A czas na otwarcie migawki, jak poranne wybudzanie z “damn good coffee” będzie mogł bez lęku o nieplanowane poruszenie być ustawiony na minimum 1/30 sekundy. W sukurs tym wiosennym zalotom przyjdzie statyw, by precyzyjnie pieścić otwartą źrenicę, lub zmysłową kruchość rzęsy rzucającej cień na zamkniętą powiekę.

Tak się tworzą moje od kwietnia wzbudzane domowe melodie. Pierwsze na świat przychodzą Mirabelki. Po nich nadejdzie zniewalający zapach bzu. Jeszcze bardziej zmysłowy jaśmin i moja ukochana akacja. Do pełnego zniewolenia zmysłów pod koniec czerwca przyjdą nuty dzikiej róży nawołujące w przyulicznych rabatach. Później popłyniemy w słoną bryzę od morza. Metafizyczny, ledwie wyczuwalny i drażniący kurz polnej drogi letniego wieczoru. Zboża dojrzewające na polach. Ich źdźbła wygrzane słońcem i wysuszone jak skóra starszych Pań i ich Panów , które zbyt wiele sezonów przeleżały na słońcu. Zapach przechodniów, którzy upał gasili tuż przed wyjściem z domów lub hoteli szybkim prysznicem i kremami na zmęczone nim ciało.

Na horyzoncie zacznie majaczyć zapach porannej rosy i babie lato przy niskim, rzymskim słońcu o poranku. Ponownie w trasie na Północ, prawie u kresu drogi, gdy ciemność przychodzi zbyt szybko, a ciepło leniwie się jeszcze w powietrzu ociąga. – wysiądę na przydrożnej stacji, by złapać w nozdrza od idącego z chłodem nocy zapachu pierwszych ognisk z liści drzew owocowych zmęczonych niedawnym wydaniem na świat swego słodkiego potomstwa. Z końcem września definitywnie z lodówki znikną zapasy 10-ciu pięciopaków kodaka i 40 rolek #Orwo z lat 80-tych. W klaserze na negatywy będą czekały na skanowanie po alchemicznej przemianie naświetlenia fotonami. Wiosenno-letnie tabletki fotograficznej dopaminy na te stopniowo od jesieni szarzejącą skórę, która okrywa duszę. Gdy znów nadejdą czasy mroku, a piękny wzlot ku słońcu po raz kolejny przejdzie do historii.

Tymczasem nozdrza i źrenice szeroko otwarte. Wszelkie po jesienno-zimowe nadzieje, radości, małe i duże. Sukcesy i chwilowe uwznioślenia. Ale też nic nie warte, marne pomówienia bez uzasadnienia. Zostawiamy to w folderze – “szkoła życia”. Bez chęci i entuzjazmu do ponownego przeżycia.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *