Skip to content

Nikt nie powie, że było lekko.

Maj potraktował nas okrutnie. Po pierwszym zachwycie nad upojnym zapachem kwiatów mirabelki przyszedł nagły, mrożący krew w żyłach i receptorach w nozdrzach – zwrot akcji. Bez nie dostał nadmiernej adoracji. A bez bez adoracji, jak wiadomo traci rację bytu. W niebyt pychy swej opada. Tak, jakby impresjoniści zostali wyśmiani i niezauważeni, jak zresztą początkowo starano się to zrobić. Podkulił się pod siebie i smagany zimnym deszczem odszedł w smutę powolnego więdnięcia. Akacja – w niej pokładałem płonną – jak się okazało – wczesnoczerwcową nadzieję. Zawsze była czymś, jak zmysłowy aperitif przed zniewalającą falą słonecznych upałów letnich. Tym razem krzyczała, jak roznosiciel prażonej kukurydzy na plaży, kołysząc się na wietrze o odrobinę danej jej uwagi. Skrzydeł swych zmysłowych w pełni jednak rozwinąć nie mogła. Dziś, pod koniec czerwca, wędrując powoli miejskimi ścieżkami zatrzymuję się przy wyspach zmysłowego szczęścia. Ostatnich strażnikach zapachowych doznań, jakimi są dzika róża i ten przeboski jaśmin. Tyle z tego nam zostało, bo poprzenie lata rozzuchwaliły nas w myśleniu, że wiosna pojawia się znienacka. Rozpycha się ubrana już pro forma w letnie sukienki. Lecz ona jest kapryśna Pani. I jak się okazuje parasol i ciepłą kurtkę wciąż lubi włożyć.

Ale coż, może ta nauka tym razem w las (notabene lubię…) nie poszła. Dopamina od zmysłów. Tak skąpa od przyrody tej wiosny, wypłukana dodatkowo przez wodospady emocjonalnej, złej energii zewsząd. Ze świata. Ze skorupy własnych treści i wartości. Tak, kazała się w pewnym momencie przyjrzeć w nieuchronny sposób sobie i pewnym sznurkom powiązań, jakie każą ciągle borykać się ze sobą samym. I to był strzał w emocjonalną dziesiątkę. Jeśli nie możesz ciągle pudrować się przed światem feromonami i pyłkami ukochanych zapachów. Spójrz w głąb siebie. Tam się dzieją rzeczy wprost przecudne. Można, wzorem jesienno-zimowych przeglądów negatywów – zrobić remanent w emocjach. Poprzekładać chaotycznie porozrzucane przez wewnętrzne dziecko zabawki emocji. Żle poprzypisywane im indeksy znaczeń. Nadmierne wybrzuszenia, czy też wołające o naprawę wklęsłości w przygniecionych uczuciach i wartościach.

Tak też uczyniłem. Przyparty do muru moimi wewnętrznymi strażnikami. Dementorami strzegącymi schowanego nawet przed nami samymi świata zakodowanych znaczeń. Do mojego dormitorium by się samemu sobie. Tam się schroniłem.

Bo Kwiecień zapowiedział się szampańsko wybuchem energii i pasji fotograficznej. Słyszycie zapewne to klapnięcie kurtyny. Ten moment, jak ona zapada? Zapada w pamięć i sam się później zapadam. A obietnice, obietnice. Wespół z wcześniej wspomnianymi zapachami potrafią zawrócić mi w głowie. Niebezpieczny to koktail z nasączonym serotoniną biletem tylko w jedną stronę. Trzeba było jednak się zatrzymać. To, początkowo bolesne okazało się dobre. Wartościowe i przebudowujące skonstruowany nieświadomie schemat, który miał chronić przed schematami poprzednimi.

Możecie (kilkoro z Was), jeśli poświęcicie odrobinę uwagi, nieco dłuższej niż kafelek scrollowanego instagrama, zastanowić się, po co to piszę i dla kogo? Głównie dla siebie. Spotykam się w ten sposób z nim samym. Najczystsza, najbardziej przejrzysta woda ze strumienia samotności. Sam sobie w ten sposób oliwię algorytmy swego modelu językowego, jakim w jakiejś swej niewymownie skomplikowanej strukturze jest umysł ludzi. Szerzej ujmując będący kwintesencją i emanacją życia fakt samoświadomości. Bo niektórzy wieszczą rychły koniec samodzielności sieci. Wszelakie ejaje dążą do podpowiadania nam, mając pożarty w swych trzewiach skradziony cały dorobek intelektualno-emocjonalny ludzkości – jak mamy działać, istnieć, zachowywać się. I czy w ogóle opłaca się zachowywać? Strony, blogi, teksty autorskie nie osadzone w niszczycielskich samopożerających się metawersach ejajowych baniek wirtualnej rzeczywistości, karmionej gigantycznymi ilościami energii, która wypala, jak żelazko zarówno ludzkie życie, ogólnie życie na Ziemi oraz wszystkie lodowce, Arktykę i Antarktydę jednocześnie. Tak wieszczą i do końca łudzą się nadzieją piłując wytrwale gałąź na której siedzą. Że będą mogli umościć sobie tam milutkie posłanko i przez okienka czatów podawać sobie nawzajem porannego i wieczornego drinka z palemką. Tak nie będzie. Wchłonie ich wielka, uśredniona, gigantyczna czarna dziura samodoskonalącego się algorytmu wzoru na przeżywanie. Mnie jest dobrze na obrzeżach galaktyki. Moja niebieska, migająca niekiedy zielenią planeta nie potrzebuje tłumów i morza turystów. Jest mi na niej samemu dobrze. Żle się czuje na śmietniku orbity z oszalałymi, kręcącymi dookoła mego świata miliardami starlinków. Jeśli ktoś, tam na dole, gdzieś na boku czasem mnie odwiedzi, przyjrzę mu się starannie. Czy przyszedł po zasoby. Czy po szklankę wody? Wodą poczęstuję. Zasobów skrytością i spokojem będę bronić.

Znajdując się tutaj wykonaliście spory już wysiłek. Gratuluję, ale dotarliście zaledwie do przedsionka. Usiądźcie na chwilkę i nie próbujcie iść dalej. Odradzam. Tam nic nie ma. Tam znajdują się Przestrzenie Nieprzewidywalne. Każdy z nas ma je tuż pod powieką świadomości. Tak różnorodne i tak jednorodne. Identyczne i te same. To dla tego, niektórzy z Was oglądając moje zdjęcia, czują się jak u siebie. I to dla tego, gdy czytam niektórych z Was, słyszę jakby to był mój wewnętrzny głos. Przebywanie na styku tych dwóch przestrzeni poczytuję sobie jako mój osobisty, karmiczny obowiązek.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *