Zostaliśmy, jako twórcy sprowadzeni do roli autorów kafelkowych komiksów reżyserujących w SM swój starannie wykreowany wizerunek. Jako ludzie dogorywamy w formule nieświadomych trenerów modeli językowych. Nikt już nie może zakładać, że widzi, czyta szczery i prawdziwy, oryginalny przekaz.
Jacek Dukaj w profetycznym zbiorze esejów “Po Piśmie” mówi o tym, że pozostało nam jedynie w zbiorowej kulturze współprzeżywanie (ja sądzę, że raczej przeżuwanie) cudzych żyć przez internet.
Zatem o czym jest ten profil? Znów zadaję to podstawowe pytanie? Jeśli ma być moim Avatarem, to powinienem go prowadzić schludnie, regularnie, czytelnie i z przytupem. Jak w szpitalu psychiatrycznym brać co rano porcję pięknie lśniących pigułek na dobrą komunikację z jednorodnym i pięknie na nowo uformowanym światem relacji przez internet. Gdzieś pomiędzy ludzkimi szeptami, nocnymi biesiadnymi konsumpcjami, w energii zderzeń – doszły mnie słuchy, że nie prowadzę go dobrze. Wręcz fatalnie.
Przecież mógłbym te analogowe skany ze zdjęciami Ewy, drogie emocjonalnie memu sercu, a finansowo sensu stricte. Z sukcesem umieszczać tydzień po tygodniu na tym profilu. Nie bacząc o inne, cenne mi wizualne przejawy mej fotograficznej ekspresji. Zbierane z mozołem, ale też dziecięcą wprost radością w najszerszym z możliwych mi projektów – “The Life Time Project”.
Mógłbym też, odwrotnie. Pominąć te oczywiste ładności i zagubić się z lubością w metaforach samoistnych klatek, lub publikować cykle projektowe przeplatając je w nieskończoność rolkami z autoprezentacją, lub publikacjami prasowymi, relacjami z wernisaży.
Ale po co? Zawsze uwierała mi koncepcja dosłowności wizerunku Artysty. Oraz ociosanie przekazu i “contentu” znaczeń i przekazu pod stały i przewidywalny efekt u odbiorcy. Najbliższy memu sercu jest sam w sobie proces twórczy. Szukanie kadrów, światła i mieszanie w nich własnych emocji. Wszystko poza tym procesem traci ze mną kontakt. Nie umiem być skutecznym managerem i dalszym zarządcą powołanych tak do życia treści. Czuję cały czas z nimi więź. A istnieje niezbywalna konieczność do jej zerwania, by mogły nabrać skutecznie nowego, niezależnego życia w opowieściach i emocjach innych ludzi. Nie ukrywam, że od zawsze z trudem radzę sobie z tym “post procesem” i towarzyszącym mu wizerunkiem.
Bo był już kiedyś “taki jeden”. Nazywał się “Ten od Zosi”. 14 lat temu równolegle wyewoluował “Ten od Ewy”. Naturalny efekt intensywnego obrazowania, intymnej fotograficznej opowieści o najbliższych. O osobach, które kocham i są mi bliskie. To fotograficzny “motyw” stary jak świat. Jest piękny w procesie, ale niesie też niepokojącą możliwość zaszufladkowania. Bo ten od “tego i owego”, czuje i realizuje, że ma dużo do powiedzenia w innych przestrzeniach, a twórcza dygresja i wątki poboczne były dla niego zawsze i od początku równie pasjonujące i istotne.
Jak co roku w grudniu. W tym bezświetle poszarzałym. Na moim emocjonalnym stole pozostało niewiele okruchów dopaminy. Wiatr wydarzeń rozsypał je we wszystkich kierunkach. Leżą porozrzucane jak ziarna prosa lub rozmokły chleb na chodniku, wdeptywany w bruk butami przechodniów. Z niektórych z nich, ocalałych na wiosnę wykiełkują nowe światy, wizje i projekty.
Reżyserzy kafelkowych komiksów
